piątek, listopada 17, 2006
Sen...
była ciemna noc. trwała już jakiś czas. było ciemno jak za dnia. na ulicy pełno było pojazdów poruszających sie w tą i z powrotem. łukasz szedł tak ulicą słońce świeciło mu prosto w oczy. nic nie widział czuł się jak w nocy, szedł po omacku. w powietrzu dało się wyczuć zapach przechodzących ludzi, spalin samochodowych. w promieniach słońca wszytko wydawało się czarnobiałe, twarze ludzi niewyraźne, widać było postacie, raczej sylwetki. wiedział, że widzi ludzką twarz jednak nie umiał by jej opisać. wszyscy szli jakoś tak powoli nie spiesząc się do nikąd. spawailai wrażenie zahipnotyzowanych. witryny sklepów szare, nijakie. wystrojem przypomiały wczesne lata 70 w Polsce. Zatrzymłem się chwile przy wielkiej tafli szkła, która była granicą pomiędzy światem ulicy, a sklepem, w którym widać było że nic nie było. na witrynie manekiny z jakiegoś dziwngo tworzywa z twarzami zimnymi i chłodnymi pozbawionymi wyrazu spoglądały na przechodniów dziwacznie ubrane w spodnie z za krótkimi nogawkami, tureckimi swetrami w rąby i wystające spod kołnieżyka koszule z krawatem. wszystko to na tle wielkiego napisu - "towaru brak do odwołania". to dziwne bo widać było przez szparę pomiędzy linią napisu a brzegiem ściany, że półki w sklepie wprost uginają się od wszelkiej maści ubrań, kosmetyków. sklep wyglądał na ogromny niczym wielki hipermarket. postanowiłem wejść do środka. przeszełem przez wielkie przeszklone złocone drzwi, które z ledwością pchnołem ku środkowi. gdy tylko drzwi z hukiem zatrzansnęły się. pomieszczenie, które z zewnątrz wyglądało na ogromne, czyste i poukładane teraz było małe, zaniedbane i ciemne. wszędzie pełno było pajęczyn w powietrzu unosiły się tumany kurzu. za małą ladą stał człowiek, o którym wiedziałem tylko tyle że tam był - to było jak by wyczuwanie obecności - po prostu przekonanie że on tam jest i koniec. powiedział coś. niby po polsku jednak ani jedno słowo nie utkwiło mi w głowie. tak jak bym nie rozumiał. jednym uchem wpadło i zanim jeszcze wpadło od razu straciło znaczenie. zadziwiony całą sytuacją z drzwiami i sklepem chciałem wyjść wróciłem do miejsca, w którym wcześniej były drzwi przez, które wszedłem - jednak drzwi już tam nie było. ssytuacja nieco mnie zirytowała podszedłem do kobiety za ladą - spytałem co się dzieje - w odpowiedzi otrzymałem coś co doprowadziło mnie na skraj wyczerpania nrwowego - "drzwi na zewnątrz są tam gdzie chcesz - lecz aby je otworzyć musisz być gotowy." - jestem gotowy!! jak nigdy na nic nie byłem... postanowiłem sam poszukać drzwi. zacząłem od miejsca w którym kiedyś były - jednak tam nie było nic prócz kilku przykużonych obrazków. co dziwne wydawało się że ściana byla tam od zawsze, a po drzwiach nie było ani śladu. obszedłem całe pomieszczenie dookoła, zajrzałem w każdy kont gdy nagle zauażyłem drzwi na zaplecze. cóż nie ma rady i trzeba spróbwać - muszą one dokąś prowadzić... otworzyłem je. po drugiej stronie widać było pomieszczenie nieduże jasne czyste i posprzątane dwa fotele stolik, na stoliku dzbanek z kawą na stole ciastka i kwiaty. gdy tylko spróbowałem przekroczyć próg jakaś niewidzialna siła powstrzymała mnie jak by niewidzialna ściana oddzielała mnie od tamtego pomieszczenia - ktoś szarpnoł mnie za ramnię odciągnoł od drzwi. te zatrzasnęły się z hukiem. rozejrzałem się po pokoju w którym się znajdowałem nie było to to samo pomieszczenie do którego wszedłem z ulicy. teraz było posprzątane, jasne nie wyglądało jak sklep. a raczej jak jeden z setek tysięcy pokoi dziennych znanych z polskich mieszkań - przy ścianie meblościanka na niej mnóstwo bibelotów i książek. podszedłem do półki z książkami. poukładane byly alfabetycznie - przejrzałem szybko co jest na półkach - lecz żadnej pozycji nie rozpoznałem - wszystkie miły itealnie ten sam grzbiet. taką samą okładkę - były jak ci ludzie z ulicy - tacy sami na zewnątrz. wziąłem jedną z pozycji i zacząłem wertować. czytałem słowa, jednak ich treść nie była dla mnie zrozumiała. podszedłem do książek na literę "W" mój wzrok przykuła książka pod tytułem "wyjście". ziołem ją i gdy tylko otworzyłem natychmiast znalazłem się na czarno szarej ulicy z której wszedłem do sklepu. ulica prowadziła pod lekką górkę. nie było widać co jest na jej końcu. szedłem tak jakąś chwilę mijając witryny sklepowe. nagle zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę stale mijam to samo miejsce, tą samą witrynę sklepową - tak jak bym szedł po bieżni automat tycznej, a ktoś przewijał krajobraz nawinięty na dwie szpule. zatrzymałem się tłum zatrzymał się także. poczułem na sobie setki spojrzeń. popatrzyłem dookoła i uzmysłowiłem sobie, że jako jedyny jestem "kolorowy" tłum musiał to dostrzec. jednak już po chwili wszytko było po staremu - to znaczy ja dalej byłem kolorowy jednak tłum przestał zwracać na mnie uwagę. daleko na styku brzegu ulicy z ciemnoszarym niebem dostrzegłem kolorową poświatę. zaciekawiony co to może być zacząłem podążać w kierunku dziwnego zjawiska. szedłem coraz szybciej i szybciej, jednak im szybciej szedłem cym mój cel był dalej i dalej. zwolniłem cel jak by przybliżył się. coś mnie tknęło - jakiś głos z zewnątrz podpowiadał odwróć się i idź w przeciwnym kierunku - pomyślałem co mam do stracenia! odwróciłem się i zacząłem iść w stronę z której przyszedłem. szedłem jakiś czas nieoglądając się za siebie. nagle na dole dostrzegłem zbliżający się ku mnie kolorowy punkt z daleka widać było że wszystko dookoła jest czarno białe i tylko tej jeden kolorowy punkt w morzu szarości. wyraźnie ze wszystkich sił postać ta usiłowała dotrzeć w moim kierunku - jednak im szybciej szła tym bardziej wydawała się cofać. Pobiegłem w jej stronę w myślach podpowiadałem tajemniczej kolorwej postaci "zwolnij" "wycofaj się". i o dziwo po chwili postać zaczęła iść w przeciwną stroną do mnie i dzięki temu stawała mi się coraz bliższa.... przyszło mi do głowy coś bardzo dziwnego - w którymś momencie zdałem sobie sprawę, że postać, którą widziałem z góry to Ja! widziałem dokładnie swoje - niczym w lustrze - zmagania z próbą dotarcia do celu, którego nie znałem. Wewnętrzny głos, który przed chwilą kazał mi zawrócić podpowiadał mi, że aby dotrzeć do celu, należy ten cel najpierw znać! inaczej wędrówka przypomina syzyfową pracę... Wtem zorientowałem się, że po drugiej stronie ulicy ktoś zmaga się z podobnymi problemami jak ja. jednak tym razem nie byłe to ja sam lecz ktoś zupełnie inny - dawało się ze kobieta. zdesperowany i zirytowany tym co się dzieje wokół mnie i ze mną, nie zważając na dziwaczne pojazdy mknące przez ulicę zacząłem przechodzić na drugą stronę - postać chyba to zauważyła i też podążała w moim kierunku. ulica wydawała się bardzo szeroka, tak szeroka, że przebycie jej nie było prostym zadaniem, a pojazdy na niej stale przeszkadzały w dotarciu do celu. krzyknąłem z całych sił "Was tu nie ma!" "Droga jest przecież pusta!" "to się mi tylko wydaje!" zawołałem do kobiety idącej w moim kierunku aby też tak krzyczała, aby przestała zwracać uwagę na pojazdy, na to wszytko co jest dookoła. Aby zaczęła z nimi walczyć i uwierzyła w to, że jeżeli mocno tego zachce to bariery znikną. i mimo tego że raczej w zgiełku ulicy ledwie mnie słyszała to pojazdy zaczęły znikać jeden po drugim, a ulica wydawała się coraz węższa i węższa. W pewnej chwili dystans zmalał ba tyle, że dzielił nas od siebie jeden malutki kroczek. wyciągnąłem do niej swoją dłoń ona chwyciła ją. i w tej chwili droga pod jej nogami zapadła się a ona kurczowo trzymała się tylko mojej dłoni. zerkając w dół nie można było dostrzec dna - jego tam po prostu nie było. poczułem jak z otchłani wieje silny wiatr resztką sił wyszarpałem ją i postawiłem obok siebie stale trzymając za dłoń. rozejrzałem się dookoła. wszytko zniknęło pozostało jedynie miejsce - wyspa na której staliśmy oboje trzymając się za ręce. dookoła nas była kompletna ciemność - wyspa jednak pozostała oświetlona promieniami jasnego słońca. popatrzyłem jej w oczy - dziwne nigdy wcześniej nie widziałem tej twarzy a osoba wydała mi się znajoma - na tyle znajoma, że poczułem wręcz że jest kimś więcej niż "przypadkowym" przechodniem. ona spojrzała na mnie z zaciekawieniem. chyba miała takie samo wrażenie jak ja. po chwili nasze usta spotkały się w namiętnym pocałunku. trwaliśmy tak jakąś chwilę. gdy oderwaliśmy od siebie nasze usta okazało się, że nią ma juz pustki, nie ma wyspy na której staliśmy. Byliśmy na łące pełnej kwiatów, pachnącej latem, zielonej, w powietrzu unosił się delikatny zapach lasu. słychać było śpiew ptaków i szemrzący strumień. nad łąką unosiły się w wesołym tańcu kolorowe motyle. na lazurowym niebie widać było białe obłoki. a wszystko to skąpane było w promieniach słońca. popatrzyłem jej głęboko w oczy - na usta cisnęły mi się tylko jedne słowa - Kocham Cię kimkolwiek jesteś.... i trzymając się za ręce pobiegliśmy w kierunku wzgórza...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)


1 komentarz:
Prześlij komentarz