6:50 kochany budzik w telefonie nie zawiódł... szybkie przygotowania i na śniadanie. a na śniadanie... pytanie: what do you want to eat? - nic specjalnego powiedzieliśmy. i dostaliśmy takie śniadanie, że z trudem dałem radę :) i nie jest prawdą, że za granicą mają niedobre pieczywo... to co jadłem było całkiem dobre.
Na spotkanie do Rolle dotarliśmy prawie na czas o 8:45 - to przecież nie nasza wina, że poza śniadaniem odbywała się ożywiona dyskusja o Bogu, Jezusie i wierze w ogóle. Na porannej modlitwie w parafii - a w sumie to w świątyni protestanckiej - bo ona jedyna była na tyle duża, aby zmieścić wszystkich nowych mieszkańców Rolle... ona też była ogrzewana ;)
Poranna modlitwa to odśpiewanie kilku kanonów (oczywiście słowa i nutki każdy miał ze sobą w książeczce spotkania, otrzymaliśmy ją w... hali 7). czytanie z Pisma Świętego i coś na kształt kazania, potem znowu śpiewy, modlitwa "wystawiennicza" jak to było określone w "książeczce" śpiewanie i "odprawa" - czyli co i jak i z kim i dlaczego jest w planach na dziś.
Po modlitwie - zgodnie z planem przeszliśmy do świątyni katolickiej gdzie czekały na nas ustawione w koło krzesełka. Ludzie się powoli zeszli i okazało się, że większość międzynarodowej grupy, do której ja byłem zapisany - z przekonaniem, że zapisuję się do grupy angielskojęzycznej - okazała się Polakami... Ci, którzy przyszli na spotkanie i zapisali się świadomie, angielski znali, młodzi Polacy, którzy w jakiś nieznany mi sposób znaleźli się w naszej "angielskiej" grupie jako dodatkowi... nie umieli angielskiego ni w ząb. Oj wstyd! No i co? ktoś musi tłumaczyć na język zrozumiały dla nieumiejących języka to o czym cała reszta w miarę swobodnie dyskutuje...i padło... tak na moją skromną osobę. Oczywiście nie protestowałem - cóż to za wyśmienita okazja się nadarzyła do treningu języka... szkoda tylko, że czasu tak mało było żeby ze wszystkimi porozmawiać, albo choć wątek skończyć... tłumaczenia jednak zabijały dyskusję...
Po szybkim spotkaniu jeszcze szybszy spacer na stację kolejową na pociąg o 10:37... wysiadka na dworcu Geneve Airport i w sumie był już czas na południowy posiłek, więc w gigantycznym korku ustawiliśmy się grzecznie po chwili już jedliśmy jogurcik, bułeczkę i jeszcze kilka rzeczy. Po posiłku o 13:15 południowe spotkanie modlitewne, a około 14:00 po zakończeniu tejże pytanie - co robimy dalej... a do wyboru było kilka opcji - spotkania "dyskusyjne", słuchanie rozważań lub wycieczka piesza po Genewie z przewodnikiem, lub... bez niego ;) cóż więc jako, że pogoda była wyśmienita i istniało ryzyko, że nie utrzyma się do dnia następnego - udaliśmy się do miasta Genewy celem zapoznania się z jego topografią. Spotkanie z przewodnikami miało się odbyć przy jednym z kościołów w Genewie dość nawet oddalonych od dworca głównego.
Gdy wywiedliśmy z Pociągu na dworcu ruszyliśmy w kierunku punktu zbornego. Prawie biegiem, bo czasu było niewiele jakieś pół godziny - a my miasta ni w ząb nie znaliśmy. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że nie tylko my mieliśmy pomysł ze zwiedzaniem Genewy z przewodnikiem... ba! ten sam pomysł miała też ponad połowa pielgrzymów... jakież było nasze jeszcze większe zdziwienie, gdy okazało się, że nie ma już przewodników;) Cóż pozostało - zwiedzanie Genewy na własną rękę... no i tak krążyliśmy troszeczkę oglądają i fotografując co lepsze kawałki kamieni na ścianach... w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie każdy budynek w Genewie musi być uwieczniony na fotografii i po prostu spacerowałem, a o materiał fotograficzny szczegółowy zadbali Grzegorz i Krzysztof ;).
Gdy dotarliśmy do genewskiej przystani by podziwiać fontannę Jet d'Eau... znowu nie mieliśmy szczęścia - była 16:30 a zimą fontanna psika wodą na 137 metrów tylko do 16:00... cóż rozczarowani brakiem widoku na fontannę zajęliśmy się podziwianiem Mont Blank ;) w prawdzie z daleka ale zawsze!
cóż potem to już pozostało nam czekanie na pociąg na lotnisko, kolacja wieczorna modlitwa i o 21:13 pociąg powrotny do Rolle. Tak tym razem Kristina nie uczestniczyła w wieczornej modlitwie... była na nartach....
gdy w Rolle wysiedliśmy z pociągu już czekał na mnie transport do domu... potem kolacja (ciemny ryż i zapiekanka z łososia) kieliszek wina czerwonego wymiana opinii o całym dniu z Freidą i Kristiną, potem jeszcze w pokoju z Markiem i znów budzik na 6:50...
Ten dzień okazał się jednak inny od poprzedniego - chyba sie trochę "wkręciłem" i dość mocno i szczerze uczestniczyłem w tym co się działo na salach modlitw. Może to też zasługa grupy, która wyklarowała się z całej 14. grupy, dzięki nim chyba doznałem jakiegoś olśnienia i połapałem się po co tak naprawdę tam jestem. Dzięki chyba też rozmowie z Agatą, Basią i Darią przy "naszym stoliku" na hali 5 pierwszy raz w życiu mogłem poczuć jak inni ludzie nie tylko wierzą ale i szczerz i bez wahania mówią o tym w co i jak wieżą. Ba powiedziałem co myślę i... pierwszy raz prowadziłem dyskusję "na poziomie" o Bogu i wierze Katolickiej...
Na wieczornej modlitwie doznałem jeszcze jednej dość ciekawej rzeczy. Mianowicie pierwszy raz w życiu poczułem potęgę ciszy. Tak potęgę. Wyobraźcie sobie kilkudziesięciotysięczny tłum młodych ludzi, śpiewających kanony, kręcących się tu i ówdzie, robiących zdjęcia, modlących się jednym głosem jedną modlitwą. I ten tłum w pewnym momencie milknie - i na wielkiej hali nie słychać nic tylko ciszę. Cisza ta powoduje coś co można nazwać chyba niepokojem, ale po chwili oswojenia się z nią, po zamknięciu oczu stajesz się samotną wyspą, siedzisz wprawdzie twardo na podłodze, ale zarazem zdaje Ci się że odlatujesz gdzieś ze swoimi myślami. Jesteś tylko Ty Cisza i On...
Cóż to tyle na dzisiaj... do jutra!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz